reklama
reklama

Wyprawa motocyklem na Gibraltar, cz. I

dodano: 2018-11-16 10:24 | aktualizacja: 2019-10-31 21:22
autor: Andrzej Pietrzak | źródło: podroze.satkurier.pl

Gibraltar No to w drogę. W lutym tego roku, siedząc sobie wygodnie na kanapie i delektując się gorącą herbatą, pomyślałem, że skoro za kilka dni odbieram motocykl, to warto byłoby go gdzieś sprawdzić. Spojrzałem więc na Martę i zapytałem: - A może ruszymy na Gibraltar? - Odpowiedź brzmiała: - Jasne! Tylko, kiedy? - Uzgodniliśmy, że ruszamy na majówkę.

Gibraltar


Prosimy o wyłączenie blokowania reklam i odświeżenie strony.

Ale koniec bajdurzenia! Ruszamy w nasz następny odcinek podróży. Jak się potem okaże, to był nasz najspokojniejszy i najbezpieczniejszy dzień. Do Karlsruhe docieramy już około 21:30, po około 15,5-godzinnej jeździe. Golden Story to hotel lub może bardziej zajazd. Właściciel ma bzika na punkcie Indian, sam też jeździ Harleyem. Więc, wiadomo, tematy wspólne na starcie. Człowiek stuknął Road 66, a gdy opowiedziałem, co my chcemy zrobić, powiedział: - Einen große Respekt! Wow! - Polecam, lokal jest czysty, monitorowany, motors bezpieczny, cena 50 euro za dwójkę ze śniadaniem.
 
Poranne, zaspane foto o 7:00

Następny dzień to droga przez… mękę, czyli Francję… Dzień pełny deszczu, ulew i wiatru. Trasa dała się nam nieźle we znaki. Po ponad 2 godzinach pięknej porannej pogody, cały przejazd przez Francję to tylko ulewa. Dla kogoś siedzącego pod dachem, za kierownicą samochodu, to tylko coś mokrego za szybą. Dla nas to ogromne niebezpieczeństwo, wyprzedzanie ciężarówek i fontanny wody z prawej, a w „prezencie” z lewej od pędzących szybciej od nas osobówek. Do tego jeszcze ten czas… Wyjazd, gdy chcesz osiągnąć cel, ale musisz wrócić na czas do pracy... Masakra.

Tego dnia nie było nam ani do śmiechu, ani do robienia fotek z trasy. Ogromne wietrzysko i woda raczej wyłączyły nam uśmiech na buzi. Plan był taki, aby dotrzeć do Barcelony. 160 km przed granicą z Andorą musieliśmy zjechać na stację paliw. Powodem było oberwanie chmury. W sekundę wszyscy zwolnili do 20 km/h. Zero widoczności i szczęście w nieszczęściu zjazd na stację. Parking ogromny i zapełniony. Aby dostać się do holu stacji, musiałem podjechać chodnikiem pod same drzwi. To było jedyne wolne miejsce na tak dużym parkingu. Woda z nieba lała się strumieniami. Jedyne, co wzięliśmy, to pakowane szczelnie świeże ubrania, by przebrać się w łazienkach na sucho. Buty płynęły wodą, po plecach i po dupach rzeka. I o dziwo zero słowa skargi.

- Martusia, czy dasz radę dojechać do miasteczka na granicy? - zapytałem.
- Tak, dam, nie ma innego wyjścia. Ruszamy - odpowiedziała.

Głodni, zmęczeni, zmoczeni, wyczerpani, a tu nawet nie połowa drogi... Autostrada płatna dla motorów, grrrr. Ulewa zatrzymała nas na jakieś 1,5 godziny. Woda lala się z nieba strumieniami, stacja zapełniała się nowymi podróżującymi, wiatr też się nie nudził. No cóż, trzeba ruszać, bo zaraz zajdzie słońce.

Dotarliśmy w końcu do hotelu Premiere Classe jakieś parę kilometrów od Andory. Pomyślałem: „Qurfa Yegoo Match, co za Premiere Classe?!”. Ale gdy padasz ze zmęczenia, na łeb leje się woda, zęby wylatują z zimna z buzi, to w tym momencie liczy się tylko jedno. Wykapać się! Wejść pod kołdrę i zasnąć. Procedura jak na kredyt. Dobrze, że nie chcieli, bo byśmy im podpisali czeki in blanco... Szybka blokada motorsa, plandeka, wory z ciuchami w ręce i kierunek Sarajewo...
 
W tle hotel Premiere Classe
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.




Więcej z kategorii Europa


reklama